Tomka poznałam na rodzinnym wyjeździe warsztatowym, organizowanym przez jego partnerkę Martę Sikorską. Razem z Agnieszką Stein prowadził tam warsztaty, których tematem przewodnim była równowaga. W dobie budzącej się męskiej wrażliwości i zaangażowanego ojcostwa wydał mi się idealnym rozmówcą, zwłaszcza że jego relacja ze światem w przeciągu kilku lat uległa ogromnej przemianie.
Anastazja Bernad: Cały czas siedzi mi w głowie pobyt u was w Pasikoniach i to, jak bezpiecznie się tam czułam, dzięki waszej transparentnej komunikacji. Byłam świadkiem kilku sytuacji, które mogły potencjalnie urosnąć do rangi konfliktu, a ty i Marta – dzięki sprawnej komunikacji i świadomości własnych uczuć i potrzeb – szybko dochodziliście do sedna sprawy. I teraz chciałabym, żebyś czytelnikom opowiedział, czy zawsze tak było.
Tomek Sadzewicz: Od razu zaznaczę, że to nie jest tak, że tych konfliktów w ogóle nie ma. One się pojawiają, ale dzięki temu, że po wszystkim się im przyglądamy, omawiamy je, to służą nam do tego, żeby się świadomie komunikować. A jeżeli chodzi o moją historię, to zaczęła się ona, kiedy poznałem Martę i przeprowadziłem się do Pasikoni, gdzie mieszkała ze swoim trzyletnim wtedy synkiem Mikołajem. Do tego momentu byłem ziomkiem, żyjącym właściwie w świecie przemocy. Nie mam na myśli jakiejś spektakularnej przemocy fizycznej, ale werbalnej na pewno, gdzie zamiast „daj mi spokój” mówiło się „pierdol się”, zamiast „przesuń się” było „spierdalaj”, a na przywitanie z pięcioma ziomkami na ławce mówiło się „cześć, dziewczyny”. Żyłem w hierarchicznej rzeczywistości opartej na sile, nieustannym disie oraz dużej ilości alkoholu i melanżu. Byłem prawilnym szczerym ziomkiem, uważałem, że jestem bardzo dobry w adresowaniu spraw i że jak coś mi przeszkadza, to od razu walę, bez opierdalania. Przyjazd do Pasikoni mocno zweryfikował skuteczność mojej komunikacji, co było dla mnie bardzo trudne. Okazało się, że moje „dobre adresowanie spraw” było tak naprawdę schematem, który polegał na tłumieniu w sobie kwestii, będących dla mnie niekomfortowymi w imię „poświęcenia dla relacji” – aż do granicznego momentu, który oznaczał (często po alkoholu) wybuch. Zauważyłem też, że dialog w moim pojęciu polegał na szermierce słownej, opartej na rywalizacji. Dzięki swojej wysokiej wrażliwości i empatii byłem w tym bardzo dobry, bo widziałem, gdzie znajduje się czuły punkt drugiej osoby, w który mogę uderzyć, żeby zabolało. Z tego wszystkiego powoli zacząłem sobie zdawać sprawę w relacji z Mikołajem. Uświadomiłem sobie, że nie chcę w relacji z dzieckiem uciekać się do kuglarskich sztuczek, które służyły mi często do rozregulowania drugiej osoby, sprawienia, że czuła się w moim towarzystwie niepewnie, przez co stawała się podatna na moje manipulacje. Drugą sprawą jest to, że nie chciałem kłócić się przy Mikołaju w taki sposób z Martą. Znasz to, kiedy dziecko w najmniej spodziewanym momencie mówi coś, co usłyszało od dorosłych? Moje słowa w ustach trzyletniego chłopczyka dały mi bardzo wiele do myślenia, bo zdałem sobie sprawę z tego, jak to strasznie i absurdalnie brzmi. Te wszystkie zabiegi to był sposób na przetrwanie, jedyny jaki znałem. Jednak ta tarcza obronna mojej wrażliwości zaczęła mi ciążyć przy osobach, przy których czułem się wreszcie bezpiecznie.