O czterech kobietach, rowerach i kawie
świat według Wojtka Kmity
To nie będzie rozmowa o alternatywnych metodach parzenia kawy. Choć mogłaby. Zamiast tego plotkuję z Wojtkiem o czterech kobietach jego życia. Zdradzę, że dla jednej z nich własnoręcznie, śrubka po śrubce, złożył rower.
Warszawska Ochota, jedna z tych klimatycznych klatek schodowych w starych kamienicach. Uchylają się stare drewniane drzwi. Może brzmi to jak frazes, ale są takie domy, które można określić jako „ciepłe”. Wchodzisz, czujesz się jak u siebie, a po pięciu minutach rozmawiasz o wszystkim. I to nad szklanką parującej słodkiej kawy po wietnamsku. Dobra, przyznaję – do porcji szarlotki jego partnerki Elizy.
W ramach nowego cyklu spotykam się z kolejnym tatą, by poznać jego opowieść o byciu ojcem. Instagramowy nick Pan Inżynier zwodzi nas na błędne tory – myślicie stereotypowo, że informatyk, że programista, że małomówny czy zamknięty w sobie? Otóż Wojtek, manewrując aeropressem jedną ręką, a drugą podnosząc Melanię (na zmianę ze Stefcią), opowiada mi historie – jedna za drugą, właściwie przerywając sobie tylko na łyk kawy. Ogarnia kuchnię, trzymając małą w nosidle i opowiada o życiu w Poznaniu, przyjaźni z właścicielami knajpy Raj, o zajawce rowerami i o kobietach. Bo jak by nie patrzeć, cudowny to babiniec…
Zanim o kobietach, muszę zacząć od kawy. Nurtuje mnie taka myśl: czy liczba kaw w życiu wzrasta wraz z liczbą posiadanych dzieci?
To druga kawa dziś, ale jest dopiero 10:30! Tak naprawdę z tą kawą nie jest tak źle – mam na myśli ilość. No chyba, że przyjeżdża moja mama, wtedy kawa jest cały czas. Kiedy jesteśmy sami, w weekend, bo w tygodniu jest trochę inaczej, pijemy kawę na start, tj. 7-8 rano. I to najczęściej z ekspresu: Eli cappuccino, ja lungo. Następną parzę, kiedy nakarmimy dzieciaki i ogarniemy po śniadaniu. Tę, szczególnie ja, popijamy dłużej, bo jest robiona do termosu. To przelew. Potem pijemy kawę po południu i to też przelew. No i na koniec robię sobie jeszcze wieczorny aeropress…
Tak więc liczba kaw wzrasta z ilością pracy, a to jest związane z dziećmi (śmiech). Kawa jest dla nas takim przerywnikiem, bo czasem mamy dość – wtedy ją parzymy. Bo wiesz, ten cały proces, to jest taka chwilowa odskocznia.
Smaczny ten przerywnik.
Tak, wybór kawy, sposób parzenia, itd. I choć pewnie całość, razem z wypiciem trwa jakieś 15 minut, to jest to taki przerywnik, jak to mówimy – w służbie…
Trochę wspominek. Masz 20 lat i ktoś mówi ci, że będziesz miał w domu 4 kobiety. Co myślisz?
Mieliśmy koleżankę, której ojciec był zapalonym wędkarzem. Był wyluzowanym gościem, miał na imię Czesiu. Wyjeżdżał w sobotę rano na ryby i nie było go cały dzień. W domu czekały na niego dwie nastoletnie córki, żona i teściowa. Albo matka – już nie pamiętam. I nie wiem, czy nie mieli też pieska… yyy suczki (śmiech). I pamiętam takie nasze gadanie z kumplami w czasach liceum, że jeśli będę miał tak jak on, to też będę wędkarzem! Mam trochę większy babiniec w domu, ale wędkarzem nie jestem (śmiech).
Tak naprawdę na razie mam dwie kobiety w domu. Dwie pozostałe są na tyle małe, że chyba nie ma różnicy, czy to dziewczynki, czy chłopcy.
Co jest najtrudniejsze w życiu codziennym. Zajęta łazienka? Bo ataku różu absolutnie u was w domu nie widać.
To prawda, różowego ataku nie ma, choć Melania (średnia córka) lubi nosić różowe rzeczy. Jeśli nie wiadomo w jakim kolorze jej coś kupić, to spokojnie można różowe! Łazienka jest zajęta coraz dłużej – to prawda. Nie wiem, jak sobie poradzę za jakieś 7 lat. Rano będę się mył przed wschodem słońca, a wieczorem – kiedy już wszystkie pójdą spać.
Co jest najtrudniejsze w życiu codziennym? Chyba prace domowe, bo o czasie dla siebie w ciągu dnia można pomarzyć. A z pracami domowymi to jest tak, że jeśli już się zabiorę za mycie łazienki, to muszę co najmniej dwa razy przerywać, bo któraś z dziewczyn musi akurat wejść. Przywieszenie półki albo złożenie mebla – to są trudne rzeczy, bo wymagają przejęcia przez Elizę kontroli nad całą trójką, a jeszcze czasem trzeba mi pomóc, coś przytrzymać, itd. I niekiedy przy takich pracach organizować jeszcze zajęcie, bo pojawia się pytanie: „tatusiu, czy mogę pomóc?”. Rzeczy, które wymagają spokoju, zostawiam na noc. Do moich rowerów też chodzę, kiedy już wszystkie śpią.
Rowery to też twoje „dzieci” i masz ich kilka. A jeden złożyłeś sam, dla Elizy.
Tak, zamiast kwiatów (śmiech).
Wróćmy do ciebie. Pamiętasz pierwsze minuty, gdy stałeś się ojcem? Trzymasz to maleńkie zawiniątko w rękach. Jakie są twoje pierwsze myśli?
Za wiele wtedy nie myślałem. Byłem bardzo wzruszony, głos mi się łamał. Bardzo chciałem uczestniczyć w każdej czynności. Pamiętam, że w szpitalu przewijałem i karmiłem. Bałem się trochę przebierać, bo przerażała mnie maleńkość dziecka, tego że wszystko jest takie delikatne. Bałem się, że mogę zrobić mu jakąś krzywdę. Ale to szybko przeszło, strach ma duże oczy. Pamiętam też, że czas po wyjściu ze szpitala był fajny. Było ciepło, słonecznie, ja miałem 1,5 miesiąca urlopu i mogłem robić wszystko – kąpać, przewijać, itd. Bardzo mi się to podobało i dużo mi dało.
Opowiedz o charakterach twoich córek. Jak się z nimi dogadujesz, co jest największym wyzwaniem: bunt trzylatki czy trudny wiek wchodzenia w bycie nastolatką?
Jakoś się dogaduję. Muszę (śmiech). Dziewczyny są bardzo różne, każda jest inna. Letycja, czyli najstarsza, to czternastolatka, która kocha czytać, pisać i rysować. Ma swój świat, ale jest minimalistką, nie przywiązuje się do rzeczy, ma ich mało. Ma duży luz, jeśli chodzi o ciuchy, zupełnie nie jak nastolatka. Z natury jest cicha i wstydliwa, choć ostatnio – z racji wieku – trochę się awanturuje (śmiech).
Czteroletnia Melania jest bardzo „dziewczyńska”, z tymi różami, sukienkami, zakupami, spinkami, torebkami, uff… Z charakteru to taki miks Elizy i mnie. Po domu nie chodzi, a biega i wszystkiego musi użyć zgodnie z przeznaczeniem, a potem odłożyć na swoje miejsce. Z drugiej strony lubi leżeć pod kocem i coś oglądać, jeść w łóżku i spać!
Roczna Stefa to żywe srebro, skondensowana energia i ciągły uśmiech. Rojber (w gwarze poznańskiej – łobuziak), jakby powiedziała moja babcia. Mam nadzieje, że ona będzie chciała grać w piłkę i jeździć ze mną po górach rowerami.
Lubisz porządek. Pogadaliśmy o praniu, sprzątaniu, zajrzałam do szafy i widzę posortowane pudełka. Chyba dano ci dużą dawkę niezależności i zaufania w rodzinnym domu, kiedy byłeś dzieciakiem. Czerpiesz wzorce z tego, jak wychowali cię rodzice?
Nie jestem perfekcjonistą, nigdy nie byłem, co zresztą może potwierdzić moja mama. Lubię porządek i jestem obowiązkowy. A pranie czy sprzątanie musi być zrobione, prawda?
Jako dzieciak miałem ciągle bajzel, wszędzie. Mama robiła mi non stop tzw. lotnika – otwierała szafę, w której kłębiły się ciuchy i wywalała wszystko na podłogę i kazała sprzątać. Jeśli chodzi o dom, obowiązywała zasada „ordnung muss sein”. Pokój musiał być ogarnięty, chociaż w miarę, posiłki były jedzone razem, kolacja pojawiała się mniej więcej o tej samej godzinie. I to było bardzo przestrzegane. Kiedy chciałem wyjść gdzieś wieczorem, to jedynie po kolacji. Nie było innej możliwości. Aha, no i zawsze trzeba było wrócić na czas, inaczej wiązało się to z karami. Myślę, że wyniosłem z domu całkiem sporo. Na pewno to, że trzeba robić rzeczy najlepiej jak się umie, że nie wolno olewać innych. Ta nauka była oczywiście wtedy bardzo upierdliwa, bo wielu rzeczy mi się nie chciało, wiadomo. Chciałem odbębnić i już. A efekt był taki, że rzeczy zrobione na odwal musiałem robić po raz drugi, trzeci i czwarty. Podam przykład jak to wyglądało. Tata rano, przed śniadaniem poprosił: „przynieś dżem wiśniowy, stoi na górnej półce z tyłu”. Leciałem do piwnicy, szybki rzut oka na półkę – nie ma. Wracam, mówię że nie ma. Ojciec na to, że jest i mam iść jeszcze raz. Za czwartym zejściem znalazłem. Następny raz przynosiłem już za pierwszym. Natomiast moi rodzice nigdy nie wtrącali się w moje znajomości, dziewczyny, hobby i naukę. No i kiedy skończyłem 18 lat, mogłem po nocach łazić bez limitu, ale musiałem przed wyjściem powiedzieć, o której wrócę i o tej godzinie wrócić (śmiech).
Odkładasz ten perfekcjonizm na bok, jeśli chodzi o bycie tatą? A może w tej sferze życia on się też przydaje?
Raczej nie odkładam. Bo rzeczy muszą być zrobione. A jak się coś robi, to trzeba to robić porządnie – to nauka, którą wyniosłem z domu. Myślę, że moje dzieci też uczą się w ten sposób, przez przykłady. Uczestniczą w życiu domowym, w zabawach, ale i pracy, obowiązkach. Wiedzą, że aby ciuchy były czyste, ktoś musi je uprać, itd. Melania od małego towarzyszyła mi w nosidle we wszystkich pracach domowych, a dziś wie dokładnie, co gdzie leży! Teraz to samo robię ze Stefą.
Fajne jest to wasze partnerstwo, autentyczne. Przejmujesz stery nad dziećmi i odkurzaczem, a Eliza może wyjść wieczorem do kawiarni popracować. Przyszło wam to naturalnie czy musieliście przegadać nową życiową logistykę i te role sobie poukładać?
Ja nie przejmuję sterów nad dziećmi, one są po prostu moje! I bardzo nie lubię, kiedy się mówi „fajnie, że pomagasz w domu”. Ja nie pomagam – to jest przecież mój dom, moja rodzina, moje dzieci. Odkurzacz, pranie czy inne domowe sprawy to tak samo obowiązki moje, jak i Elizy. Sytuacja u nas jest taka, że praktycznie od 4 lat są w domu małe dzieci, najpierw Mela, teraz Stefa. I nie wiem jakbym się starał, to w tym czasie dla dzieci musi być mama. Dlatego taki podział u nas zrobił się sam. Eli w ciągu dnia jest z dzieckiem w domu. Ja rano zawożę średnią do przedszkola i gnam do pracy. Po pracy znowu zahaczam o przedszkole i wracam. Przejmuję dzieciaki i chatę, Eli wychodzi popracować, a ja bawię się, karmię, sprzątam. Kiedy wraca, to je kąpiemy i kładziemy razem.
Mówi się „córeczka tatusia”. No to czego nie możesz dziewczynom odmówić i w jakiej kwestii owijają cię wokół palca? A w czym jesteś stanowczy?
Córki to chyba mają sposób na ojców w każdej kwestii (śmiech). Natomiast stanowczy jestem na pewno, jeśli chodzi o reguły domowe i nasze umowy.
Muszę zapytać o śniadania – twoja działka czy Elizy?
Kanapki, owsianki, tosty francuskie czy jajka na twardo, miękko i sadzone to moje specjalności, zdecydowanie. Ale już do naleśników nie tykam. Jeszcze niedawno sam ogarniałem śniadania, codziennie, ale kiedy najmłodsza podrosła na tyle, że je z nami, to działamy z Eli razem.
Rower i kawa: czy to takie twoje oazy z czasów pre- kids? Zajawki, które dają wytchnienie w chaosie wpisanym w rodzicielstwo?
Z czasów pre-kids to rower. Kawa to zdecydowanie post-kids (śmiech). Tak naprawdę, to kawę bardzo lubię. Lubię ją próbować, pić, a chyba najbardziej parzyć. Jest takim moim małym hobby. Z perspektywy czasu wydaje mi się to dość zabawne, bo przez długi okres w swoim życiu kawy nie piłem w ogóle. Teraz pijemy jej całkiem sporo i chyba tym więcej, im trudniejszy i bardziej pracowity jest dzień. Bo jeśli potrzebujemy chwili wytchnienia, to Eli woła „a może byś jakąś kawę zaparzył?”. Ja na to: „moka, chemex, drip, aeropress, co chcesz?”
Rower to moje duże hobby. To odskocznia od wszystkiego, reset, doładowanie. I to zarówno jeżdżenie, jak i grzebanie przy nim. To drugie może nawet bardziej. Naturalnie, nie mogę teraz jeździć tyle, ile bym chciał. Ani przesiadywać w warsztacie, no bo wiadomo – dzieci. Ale jeśli już się uda, to dla mnie wielka frajda.
Dzieci szybko rosną, ani się obejrzycie… Jak siebie widzisz za 10 lat?
Eliza, ja i Porsche 911 z 1970 roku. Stara skórzana walizka na tylnym siedzeniu, Eliza w kapeluszu, ja w ciemnych ray-banach, jedziemy przed siebie w ciepły sierpniowy wieczór (śmiech). To takie jedno marzenie. Drugie, to co najmniej jedna z córek i ja w górach, na rowerach. A tak poważnie – nie wiem, co będzie za 10 lat. Myślę, że będzie ciężko z takimi pannicami. Ale… aż sam jestem ciekaw!
Ja tam was widzę w tym Porsche! Tymczasem ostatni łyk kawy i pędzę. Zostawiam was z tą sobotą sam na sam!
zdjęcia: Kasia Rękawek
rozmawiała: Kasia Karaim