rozmowa o macierzyństwie

O codzienności

Rozmowa z Kasią Żywioł

O codzienności

Rutyna, rytm, powtarzalność – czasem nic nie daje w kość tak, jak codzienność w macierzyństwie. A taka od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu, dla wielu mam jest bardzo trudna. Ale znam taką jedną mamę, która znalazła na to sposób i nadała temu sens.

Jest najbardziej kolorową osobą na osiedlu. Zawsze uśmiechnięta, ciągle w ruchu. Nasze sypialnie i salony dzieli tylko ściana, więc salwy dziecięcego śmiechu słyszymy od rana do wieczora. Do koszyczka, który zawiesiliśmy na sznurku między naszymi balkonami, Kasia wraz z synami niemal codziennie wkładają jakieś niespodzianki – małą pozytywkę, papierowe pudełka, kwiatek w fantazyjnym wazoniku albo odręcznie napisany liścik do naszych dzieci. Marianka i Tadzio każdego dnia w ekscytacji przebierają nogami. A Kasia, pełnoetatowa mama, takich niezwyczajnych pomysłów na zajęcie dzieci ma nieskończenie wiele. Jedno jest pewne, do sąsiadów mamy szczęście. 

W ramach cyklu rozmów o macierzyństwie, zapraszam do rozmowy z moją nową sąsiadką Kasią Żywioł, mamą Benjamina i Hugosia.

*

Benio ma 3 lata, Hugo niewiele ponad rok – to małe dzieci i wymagający czas. Ale nie raz widziałam, jak pakujesz chłopców w wózek, przyczepkę czy rower cargo, i radośnie z nimi śmigasz. Dodam, że u boku z wilczurem Maniusiem. Jak to się robi?

Ja chyba trochę nie myślę i idę na spontan (śmiech). Ale wierz mi, nie raz wracałam z takich wypraw upocona, z zaciśniętą buzią, klnąca pod nosem. Teraz i tak jest super, bo mamy podwójny wózek, ale wcześniej brałam Hugo do chusty, Benia za rękę, a pod pachę rowerek – bo przecież synek tak bardzo go lubi. I psa też brałam, bo szkoda, żeby sam tak w domu siedział. Po drodze machnęłam zakupy, bo to przecież PO DRODZE. I wracałam objuczona tym wszystkim. Jak pewnie wiele mam. Ale już chyba tak mam, że lepiej się czuję, kiedy gdzieś idziemy i coś robimy. Wiem, że niektóre mamy czują się bezpiecznie w domu, gdzie mają wszystko pod kontrolą, ale ja w domu już nie mogę. Mam też poczucie, że na zewnątrz wszystko samo się dzieje i nie muszę myśleć, w co się mamy bawić. W domu czuję się odcięta od reszty świata i za tym światem tęsknię. Antidotum na to jest takie, że do tego świata trzeba wyjść. 

Znamy się dopiero kilka tygodni, ale na pierwszy rzut oka widać, że jesteś dość niezwykłą kobietą i mamą. Niedawno opublikowałaś post o poszukiwaniu kogoś do pomocy przy chłopcach – napisałaś, że zależy ci na starszym bracie/siostrze, kimś, kto pobawi się z chłopcami, kiedy też będziesz w domu. To zupełnie inne podejście.

Mieliśmy z Robertem to szczęście, że nigdy nikogo obcego nie musieliśmy prosić o pomoc przy dzieciach. Dawaliśmy radę sami we dwójkę, a w sytuacjach podbramkowych ratowała nas rodzina lub przyjaciele. I w sumie jestem z siebie dumna, że wreszcie sięgnęliśmy po pomoc – dwie godziny, trzy razy w tygodniu. Ciągle sobie mówiłam: dobra, dam radę, Robert przecież wychodzi tylko na 6 godzin, a potem jest oddanym tatą. Trochę głupio w tej sytuacji angażować kogoś do opieki. Przecież tyle kobiet siedzi z dziećmi po kilkanaście godzin dziennie bez żadnej pomocy. Na początku kombinowałam, że może to kwestia pomocy przy sprzątaniu, ale okazało się, że nie umiem oddać tej przestrzeni. 

Ten dylemat dotyczy wielu mam. Jak z niego wybrnęłaś?

Przypomniałam sobie niektóre kuzynki, które czerpały radość z kontaktu z chłopcami. I pomyślałam, że gdyby udało się znaleźć tutaj kogoś takiego, to dałoby mi oddech. Czasem coś wydaje się niemożliwe, ale dopóki tego nie sprawdzisz i nie powiesz głośno, to tego nie wiesz. Warto zaryzykować. Zgłosiła się do nas cudowna dziewczyna, córka mojej douli. Moje oczekiwania były proste: zmiany pieluch i karmienie biorę na siebie. Ty po prostu się z nimi baw i budujcie sobie relacje. Po kilku tygodniach z Marianką jestem megaszczęśliwa, że się zdecydowałam. Zdjęło to ze mnie wiele presji, stresu i zmęczenia. 

 

Kontynuując temat niezwykłości – powiedziałaś mi ostatnio, że chłopcy jeszcze nigdy nie oglądali bajek. Jestem tym tak samo zachwycona, jak i przerażona – jak daliście radę?

Żadnego w tym bohaterstwa i „dawania rady” nie ma, bo akurat nam bez bajek i ekranów po prostu łatwiej. Wprowadzenie oglądania bajek do naszej dziennej czy tygodniowej rutyny wydaje mi się być jak kolejny obowiązek zrzucony mi na głowę. Kolejna rzecz, o której trzeba pamiętać, zaplanować, a potem jakimś cudem wyłączyć to cholerstwo. Oboje z Robertem lubimy dobre kino, więc pewnie musielibyśmy zrobić czasochłonny reaserch, żeby znaleźć w tym gąszczu kreskówek coś, co uznamy za ciekawe i wartościowe. Jak sobie też pomyślę, że w domu zaczęłyby się awantury, że jeszcze minutkę, że jeszcze jedna bajka, że włącz mi – to mi się odechciewa. Bajki w książkach – mam hopla na tym punkcie i mogłabym przepuścić fortunę na nie, na szczęście są biblioteki i jeszcze nie poszliśmy z torbami – i wymyślane przez nas historie na razie nam wystarczają.

Ja też wolę książki od kreskówek, ale jednak czytanie to angażująca czynność. A bajkę włączasz i masz z głowy.

Wiem, że wielu rodzicom bajki pomagają, żeby mieć chwilę oddechu i ja naprawdę to rozumiem i szanuję, bo to czasami zwyczajna forma zadbania o własne potrzeby. My z Robertem po prostu częściej jesteśmy w domu i możemy sobie nawzajem pomóc: zamiast włączania bajki, włączam do zabawy Roberta, a ja mogę się wyciszyć na spacerze z psem. Jeśli Robert ma dość wrzasków i pieluch, ja przejmuję stery. Ale żeby nie było: takimi zupełnymi ekranowymi dziewicami to nie jesteśmy. Nie puszczamy dzieciom bajek, ale widzieli jakieś tam kilkuminutowe klipy. Kiedy na przykład Benio chce wiedzieć, co to jest balet, jak skaczą kangury albo jak się gra w kosza na wózku inwalidzkim, to mu na YouTube puszczam krótkie nagranie w temacie. U nas przede wszystkim rządzi zabawa.

No dobra, to w co się bawicie?

I ja, i Robert mamy różne sposoby na bycie z dziećmi. On robi z nimi większe konstrukcje, które dostarczają im zabawy na dłuższy czas. Opracowuje skomplikowany tor dla samochodzików, konstruuje dla pluszaków tyrolkę, która sunie przez pół mieszkania. Gra z Beniem w karty i piłkę, pokazuje skrzynkę z narzędziami i zabiera obu synów do lasu na poszukiwanie robali. Ja jestem od tańczenia z dziećmi, śpiewania, przesadzania kwiatków. W przeciwieństwie do Roberta mnie nie przeszkadza, gdy dzieciaki robią bajzel. Chętnie daję im do zabawy mąkę, ryż, farby, wodę, piasek. Mają z tego frajdę, a ja chwilę świętego spokoju. Sprzątać i tak codziennie musimy. Zresztą kilka razy było tak, że zabawa w sprzątanie była najlepsza. Natomiast nieszczególnie lubię się bawić w typowe zabawy dziecięce, jak sklep czy dom. Dużo łatwiej mi idzie wplatanie zabawy do codziennych czynności. Przykład: podczas odkurzania daję chłopcom wiatraczki albo spadochroniarzy z foliówki i umieszczamy je nad wiatrakiem odkurzacza.

Zachwyciłaś mnie, kiedy powiedziałaś, że chcesz zatrzymać dla chłopców sukienki po naszej Mariance. To znowu coś niespotykanego.

Bardzo dużo rozmawiamy z Robertem o tym, jak chcemy postępować z synami. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie wychowujemy chłopaków, tylko dzieci, i nie chcemy wkładać ich do szufladki – jesteś chłopakiem, więc nie możesz tego czy tamtego. Dlatego jest u nas dużo przytulania i nie ma gadania, że chłopaki nie płaczą. Jesteśmy otwarci na tematy genderowe. Czasem, kiedy chłopcy widzą, że maluję sobie paznokcie i też tak chcą, zgadzam się – no bo które dziecko nie chciałoby mieć pstrokatych, kolorowych paznokci? A tak poza wszystkim, bardzo lubię ciuchy, lubię wynajdywać je w second handach, szperać, wybierać i chłopcy tę miłość do ubrań trochę ode mnie przejęli. Benio na przykład jest teraz podekscytowany, bo od tygodnia ma nową kolekcję majtek i cieszy się, że dziś założy zielone, jutro niebieskie, a kolejnego dnia jeszcze inne…

No tak, ale niewiele mam założy synowi sukienkę. Nawet w domu.

Jak dostaliśmy torbę z ciuchami od ciebie, to obaj chłopcy instynktownie wyłowili z niej najbardziej pastelowe, falbaniaste kiecki i natychmiast chcieli je zakładać. Bardzo mnie to ubawiło i skoro mają z tego taką frajdę, to zostawiłam po jednej kiecce dla każdego. Chciałabym tę ich otwartość na różnorodność, na to, co nowe i inne, podtrzymać. 

I naprawdę nie masz w temacie gender żadnych granic?

Jakieś jednak mam, ale wynikają one z tego, że nie żyjemy w próżni i muszę się z tym liczyć. Benio ostatnio chciał w sukience iść na podwórko, ale nie zgodziłam się. Bałam się, że nie wszyscy to zrozumieją. Jakaś rodzina może powiedzieć swojemu dziecku: lepiej się z nim nie zadawaj. Ludzie mają różne uprzedzenia – rozumiem to. I wiesz, o mnie mogą mówić co chcą, ale nie mogę stawiać w takiej sytuacji 3-latka. Jak Benio będzie starszy, to będzie mógł podejmować takie decyzje, bo będę wiedzieć, że je uniesie. 

Kontynuując wątek nietypowości. Wasze domowe rytuały: Benio regularnie suszy twoje włosów, wspólnie kąpiecie psa czy sprzątanie…

To wynika z tego, że jesteśmy dużo razem. Gdybym im powiedziała: słuchajcie, to wy się tu pobawcie sami, a mamusia sobie umyje głowę – sama wiesz, że to by nie przeszło. Staramy się robić ze wszystkiego zabawę, ale głównie chodzi tu o oszczędność czasu. Biorę prysznic z chłopcami – znoszę zabawki do łazienki i szybko się myję. Na mieście załatwiam z nimi zusy, pocztę, zakupy. Czasami to jest dobre, bo Benio nie jest stymulowany przez przedszkola, więc uczy się życia, także w społeczeństwie, w praktyce. Niech poobserwuje sobie innych na poczcie i poczeka ze mną te pół godziny w kolejce, zwłaszcza, że towarzyszy temu milion pytań: a czemu czekamy? a co to te numerki? (śmiech)

Poczucie humoru chyba nigdy was nie opuszcza?

Faktycznie dużo u nas żartów, chichrania się i wymyślania głupkowatych historii. Już nawet tego nie zauważam, ale często prowokuję żarty pytaniami czy wygłupami. I bardzo często ożywiamy przedmioty. Mieszka u nas na przykład Pan Odkurzacz, którego trzeba regularnie karmić – ostatnio nawet dorobiliśmy mu oczy z papieru, więc bardziej żywo się prezentuje. Benio uwielbia, jak Pan Odkurzacz kłóci się z Panią Mop, bo oboje walczą o jak największe kołtuny kurzu i paprochy. Na lampie mamy ptasie gniazdo – zebraliśmy patyczki na podwórku i je zbudowaliśmy. Mieszka sobie tam ptaszek piszczałka. Swoją drogą, nie wiem, jak ptaki budują te gniazda, bo ja musiałam użyć kleju i sznurka, żeby ogarnąć te badyle. Jest też Trener Czajnik – gdy gwiżdże, musimy jak najszybciej przybiec pod kuchenkę na zbiórkę. 

Czy kolorowe kropki-naklejki, które można spotkać w waszym domu, to kolejny z elementów oswajania przestrzeni?

(śmiech) Naklejkami oznaczamy miejsca domowych wypadków. Gdy Benio się przewróci na podłodze, uderzy we framugę drzwi czy pośliźnie się na dywaniku, umieszczamy w tych miejscach nalepkę. Tak sobie to wymyśliliśmy, a chłopcy – głównie Benio – podłapali. Działa to trochę jak trofeum zdobytych blizn, a trochę ku przestrodze dla potomnych.

Jak wpadasz na te pomysly?

Ja chyba zawsze tak postrzegałam przedmioty. Pamiętam, że jako 12-latka zabierałam się za mycie naczyń, bo było mi żal, że leżą takie brudne… Benia to wciągnęło. Kiedyś nie dosłyszałam co mówi, więc pytam: Co mówiłeś Benio? Na co on: Nie mówiłem do ciebie, rozmawiam z jajecznicą. 

A jeśli się smucisz albo wściekasz, to o co? Zdarza się to w ogóle?

Oj, i to jak! Jestem bardzo emocjonalna i wszystkie uczucia we mnie buzują. Beksa ze mnie, kilka razy w tygodniu ryczę – ze złości, z bezsilności, ze zmęczenia. To pomaga mi się oczyścić. Poryczę sobie i znów jest dobrze. Uwielbiam spędzać czas z moimi dziećmi, ale to wciąż jest trudne. Często po całym dniu z nimi padam ze zmęczenia. Miewam dość, że przez cały dzień jestem służką: wycieram pupy, smarki, podaję do stołu, spod kanapy wygrzebuję zaginione zabawki, usułuję okiełznać ich trudne emocje i odpowiadam na milion pytań: a czemu? A po co? Po takim dniu czuję się wytarmoszona do granic. Z jednej strony jestem zmęczona, a z drugiej mam poczucie braku dokonań i bezproduktywności. Bo czego ja dzisiaj dokonałam? Po prostu przebrnęliśmy przez kolejny dzień życia.

Codzienność potrafi być frustrująca.

Odkąd zostałam mamą, mam wrażenie, że moje życie składa się tylko z codzienności. Dzień za dniem, pranie za praniem, noc po nocy. W szkole czy w pracy byłam przyzwyczajona do jakichś zadań, projektów, deadlineów, do czegoś się dążyło, coś się osiągało. A przy dzieciach to taka proza życia, brak wymiernych celów, nieuchwytność. I to też było i bywa dla mnie trudne. Chociaż też już ten temat trochę przepracowałam. Jednocześnie nauczyłam się tę codzienność, tę zwykłość doceniać, i teraz widzę, że to jest to, to jest życie. Życie, którego chcę.  

Jedna ze znajomych mam mówiła, że marzy o tym, żeby jej mąż w ramach prezentu urodzinowego zabrał dzieci z domu na kilka dni, żeby mogła w spokoju posprzątać. Doskonale ją rozumiem. Też tak masz?

Absolutnie. Ja w ogóle jestem z natury introwertyczką i bycie non stop z kimś potrafi mnie męczyć. Bardzo lubię ludzi, ale baterie ładuję jednak kiedy jestem sama. Dlatego najlepiej robi mi, jak zostanę sama w mieszkaniu, nawet na chwilę. Mam taki patent, że jak gdzieś razem wychodzimy, to szykuję najpierw dzieci i proszę Roberta, żeby już zszedł z nimi na dół, a ja mam jeszcze chwilę, która jest dla mnie jak balsam. Zakładam w ciszy buty. Mam przestrzeń, żeby przejrzeć się w lustrze przed wyjściem i zwykle podkradam jeszcze kawałek czekolady, z którego nikomu nie muszę się tłumaczyć.

Ale jak już masz szansę zostać sama w domu, to co robisz?

Zwykle przez pierwsze pół godziny relaksuję się przy kawie, magazynie modowym, albo zaliczam drzemkę, po czym zaczynam się już krzątać. Ale odkurzenie domu nie Panem Odkurzaczem, a zwykłym sprzętem AGD, z którym nie muszę rozmawiać, jest dla mnie już relaksem. Uwielbiam sobie tak łazić po domu i układać pranie, organizować układ durnostojek na półkach, przekładać książki z jednego miejsca na drugie. Porządkuje w ten sposób myśli i emocje. Przez 30 lat byłam bardzo niezależną osobą, a teraz jestem z dziećmi w domu od rana do wieczora. Chłopcy ciągle do mnie mówią, czegoś potrzebują, Hugo jeszcze jest na piersi. I do tego jest jeszcze Maniuś, który chodzi za mną krok w krok, bo jest niezwykle strachliwym wilczurem. Kocham to, ale czasem już nie mogę i potrzebuję pobyć sama! W sumie to Robert bardzo mi w tym pomógł.

Jak to?

Już mnie zna i często on pierwszy zauważa, że we mnie się bulgocze ze zmęczenia. Słyszę od niego: zamknij się w pokoju, idź sobie pobiegaj, odpocznij. Bierze chłopców pod pachę i wychodzi. Bo wiesz, niby wszystko jestOK, powtarzam sobie, że dam radę, że spoko, tylko, że często jadę już na rezerwach. I jeśli nie zadbam w tym momencie o siebie, to zaraz będę mamą albo partnerką, którą nie chcę być. Mam wrażenie, że z każdym tygodniem jestem lepsza w tym, żeby dbać o siebie i swoje granice. Coraz lepiej potrafię rozpoznać moment przemęczenia czy zdenerwowania jeszcze zanim wybuchnę, zanim pojawi się czerwona lampka. Jak już czuję, że się świeci we mnie na mocno pomarańczowo, robię stop i próbuję zadbać choćby minimalnie o siebie. I teraz w ciągu dnia jestem w stanie powiedzieć chłopcom: Stop! Teraz siadam na kanapie, nie chcę rozmawiać, nie czytam książek, nie bawię się. Na początku byli tym trochę zdziwieni, ale po kilku dniach przyjęli ten komunikat ze zrozumieniem. 

Ale bez dzieci nie chciałabyś wyjechać.

Nie. Gdybym nie karmiła Hugo, to może bym mogła zdecydować się na jedną noc, ale nie dłużej. Kiedy byliśmy ostatnio w Stanach, miałam zaproszenie od przyjaciela: zabierz Hugo i przyjedź do mnie do Kalifornii na trzy dni, to tylko dwie godziny lotu. Trochę kusiło, ale nie skorzystałam, bo nie chciałam być tam bez Benia i Roberta. Bo pewnie cały czas bym myślała: ale to by się Beniowi podobało, a tu moglibyśmy z Robertem iść. Wiem, że są mamy, które potrzebują wyjechać, i ja to rozumiem. Każdy ma swoje potrzeby. Ale ja aktualnie tego nie czuję i nie potrzebuję. Mam inne sposoby żeby się zresetować. 

 

Jaka byłaś zanim na świecie pojawili się chłopcy?

Niemalże nie pamiętam (śmiech). Związek z Robertem i dzieci tak wywróciły moje życie do góry nogami, że jak przez mgłę widzę moje życie przed nimi. Na pewno byłam bardzo sama: niezależna, samodzielna. Freelancerka bez zobowiązań, w każdej chwili gotowa, żeby się spakować i rozpocząć nowy etap w życiu. Podążałam bardziej za głosem serca niż rozumu. Jak mi coś nie pasowało – praca, otoczenie – to wychodziłam, składałam papiery, rzucałam. Jeszcze tuż przed trzydziestką szukałam swojej drogi i miałam otwartość na próbowanie nowych rzeczy: prowadziłam odjechanego bloga, trenowałam różne gatunki tańca, uczyłam się żeglarstwa, wyjechałam na Kretę, żeby pracować w hotelu jako animatorka. Byłam nieustabilizowana. Znajomi w moim wieku mieli już rodziny, mieszkania na kredyt, rozbuchane kariery, a ja sobie tak pląsałam. Czasami mnie to martwiło i stresowało, ale dzisiaj cieszę się z tego etapu w moim życiu. Z tej wolności, odrobiny szaleństw i skupienia się na sobie. 

Nie tęsknisz za tym czasem?

To za czym najbardziej tęsknię, to bycie twórczą zawodowo. Nie mam tu na myśli pracy jako takiej. Ja po prostu lubię coś tworzyć, wkładać emocje, energię, czuć satysfakcję, że napisałam coś dobrego. Czasami mnie zakłuje w sercu, gdy widzę, że ludzie wokół mnie robią zawodowo coś fajnego, że ktoś napisze tekst, o czymś, o czym ja chciałam napisać. Popłaczę czasem o to do Roberta, ale szybko mi przechodzi. Jestem szczęśliwa, że mogę być blisko z moimi dziećmi, teraz, kiedy mnie chcą i potrzebują. Praca poczeka, a ich dzieciństwo nie. Czuję wielką wdzięczność do tego kogoś na górze, że mogłam podjąć taką decyzję. Ale wiem, że wszystko ma swoją cenę i ta decyzja będzie miała swoje konsekwencje: będę musiała nadgonić różne sprawy zawodowe, finansowe. Niektórzy mówią: ale się poświęciłaś dla tych dzieci. A to nie tak! To mnie uszczęśliwia. To ja mam zaszczyt i szczęście móc im towarzyszyć w życiu. 

Wspomniałaś, że dużo rozmawiacie z Robertem o wychowywaniu chłopców. Jakie tematy bierzecie na warsztat?

Fakt, dużo gadamy z Robertem o naszym życiu. Niemalże zarywamy noce, jak się wciągniemy w jakiś temat. Regularnie uaktualniamy listę miejsc na świecie, w których chcielibyśmy mieszkać, czy rzeczy, których chcemy nauczyć dzieci. Oboje, jeszcze zanim się poznaliśmy, lubiliśmy podążać własnymi ścieżkami i po swojemu żyć. Teraz wspólnie szukamy własnych sposobów na naszą rodzinę. Bo bycie rodziną to bardzo osobista sprawa, każda ma swoją dynamikę i specyfikę. Mamy więc świadomość, że to, co nam służy, niekoniecznie sprawdzi się u innych i odwrotnie. U nas na pewno sprawdza się bliskość i bycie czas. Nietypowe może się wydawać, że póki co, nie planujemy posyłać chłopców do przedszkola. Uważamy to za niekoniecznie w sytuacji, kiedy oboje mamy na tyle elastyczności, że dzieci mogą być w domu z nami. Mnie zresztą zaczął interesować temat edukacji domowej, więc kto wie, czy w tę stronę nie pójdziemy. Mocno przedyskutowana jest też kwestia naszego życia zawodowego i związanych z tym finansów. Odwróciliśmy tradycyjne myślenie, polegające na tym, że to TERAZ będziemy pracować jak najciężej i najwięcej, żeby KIEDYŚ było nam lżej i było więcej czasu. Odwróciliśmy kolejność: dzisiaj bierzemy ten czas, zapłacimy za niego później.

Macie jakieś własne zasady?

Mamy tak zwaną przez nas „zasadę deseru”.

Domyślam się, że nie ma to związku ze słodyczami?

Nie ma. Raczej: less is more, less is better. Wiele razy, będąc w restauracji, tak bardzo cieszyliśmy się spokojem i tym, że żadna pielucha nie eksplodowała, i żadne emocje nie wybuchły, że zamawialiśmy deser. I wtedy się zaczynało! W efekcie wracaliśmy do domu umęczeni. Więc teraz mamy tak: jest dobrze, więc wyjdźmy z tej knajpy, spotkania, sklepu, itp. Nacieszmy się tym, wróćmy spokojnie do domu. Lepiej wyjść z niedosytem niż być potem wściekłym.

Poznaliście się z Robertem 5 lat temu. Opowiedz o tym, bo to bardzo interesująca historia. 

Robert podróżował motocyklem po Europie, był zapalonym podróżnikiem. Użyczyłam mu kanapy przez serwis couchsurfing. I tak się zaczęło. Romans romansem, ale tak bardzo polubiłam go jako człowieka, że chciałam zatrzymać go w swoim życiu, utrzymać z nim jakikolwiek kontakt. Byłam nim zainteresowana, zainspirowana, ale byłam też racjonalistką – amerykański globtroter to nie jest kandydat na poważnego partnera. Trzymałam dystans. Ale szybko się okazało się, że Robert to nie tylko zapalony obieżyświat i włóczykij, ale też facet, który zawsze marzył o rodzinie i na którym można polegać. Ale często śmiejemy się, że ta rodzina zaczęła się ode mnie i Maniusia – naszego psa znajdy. Przygarnęłam go i otoczyłam opieką. A Robert dołączył do nas po roku. Jak przygarnęłam Maniusia, moja przyjaciółka przepowiedziała mi: zobaczysz, w ciągu roku znajdziesz faceta, bo jak jesteś gotowa „ustatkować” się – w znaczeniu zrezygnować z części swojej wolności – z psem, to znaczy, że jesteś gotowa na coś poważniejszego. Miała rację.

 

Kiedy ogląda się wasze zdjęcia, życie wydaje się być takie proste. Jest proste? 

Jestem wdzięczna losowi, że mam zdrowe dzieci, fajny związek, że nie brakuje nam na chleb i możemy żyć po swojemu. Mając to, nie mogę powiedzieć, że mam skomplikowane życie, ale wiadomo, jak każdy mamy swoje troski, problemy i konflikty. Samo to, że tworzymy multikulturową rodzinę – Robert jest Amerykaninem, dodaje kompleksowości życiu: dwa języki w domu, rodzina i przyjaciele za oceanem, dwie różne tradycje na celebrowanie wszelakich świąt. O prostotę na pewno świadomie walczymy. Staramy się upraszczać nasze życie i codzienność. Wychowywanie maluchów niesie ze sobą wystarczającą dawkę adrenaliny, emocji i komplikacji. 

Podaj jakieś przykłady waszego upraszczania.

Prosto gotuję. Nawet nie spojrzę na przepis, jeśli wiem, że zajmie więcej niż 30 minut. Jeśli używam jakiegoś kremu, następnym razem sięgam po ten sam. Jeśli kupuję buty, to zawsze tej samej marki, nie interesują mnie inne. Nie zastanawiam się, nie szukam, nie tracę czasu. Ograniczamy liczbę zabawek i rzeczy w domu, bo tak jest prościej – nie chcę spędzać kilku godzin tygodniowo na dbaniu o przedmioty i potykanie się o nie. Staram się też uciszyć swoje rodzicielskie ambicje. Nie mam na myśli chodzenia na skróty czy lenistwa, ale zdrowy minimalizm i umiejętność zadowalania się małymi rzeczami. Miałam takie ambicje, żeby raz w tygodniu chodzić z dziećmi do muzeum. Ale kiedy okazało się, że zrobiła się z tego presja i więcej było z tego awantur przy wyjściu niż radochy, odpuściłam. Odpuszczanie to dobre określenie i dobry nawyk. A przynajmniej u nas się sprawdza.

 

Trochę prowokacyjnie zapytam: nie boisz się, że to odpuszczanie sprawi, że chłopcy będą robić co chcą i kiedy chcą?

Nie i najlepiej to widać na przykładzie spania. Śpimy wszyscy razem. Mamy to szczęście, że nie musimy wstawać na określoną godzinę do pracy, więc dzieci nie muszą chodzić spać wcześnie. Skończyłam z myśleniem: Benio powinien już iść spać. Jak odpuściłam, sam zaczął komunikować, że chce się położyć. Współspanie ułatwia też nocne karmienie piersią. Nie muszę specjalnie wstawać, a czasami wręcz na śpiocha nakarmię. Odpuściłam też w kwestii zdrowego żywienia, na punkcie którego mam fioła. Jak trafia się taki tydzień, że dzieciom smakuje tylko chleb i masło, mówię: dobra, niech będzie. Dobry chleb, dobre i masło. To przecież przechodzi. Tak samo z nocnikiem – nic na siłę.

Bardzo świadomie podążasz za swoimi dziećmi.

I to też bardzo ułatwia nam życie. Chyba dopiero przy drugim dziecku nabrałam pełnego zaufania do tego, że tak można, i przyniosło mi to dużo ulgi. Ja przede wszystkim z dziećmi nie walczę i nie zmuszam ich do samodzielności, jeśli widzę, że nie są na to gotowe. Czasami mam taki dzień, że sama z sobą się umawiam, że dziś nie będę się niczym zajmować i po prostu z nimi będę. Nie odkurzam, nie odpisuję na SMS-y, a na obiad odmrażam pierogi. I to są wspaniałe dni, które przypominają mi, co w życiu jest najważniejsze. Lubię ten czas razem. Dzieci tego potrzebują i ja też. Ale będzie tego coraz mniej, bo dzieciństwo jest jednak bardzo krótkie.

To jest twój sposób na udany dzień?

Zdecydowanie tak. Ale powiem ci, że mam teraz też tak, że jeśli w ciągu dnia jest możliwość przytrzymać innej mamie z dziećmi drzwi, to też mam poczucie, że to był dobry dzień. Czuję ogromną solidarność i więź z innymi mamami. Nasza codzienność z dzieciakami potrafi dać w kość, a niewiele potrzeba, aby nam pomóc. Odrobina serdeczności, empatii, pomocny gest potrafią przywrócić wiarę w sens tego codziennego strudzenia. Kiedy ktoś obcy mi pomoże wejść do autobusu, uśmiechnie się do moich popłakanych dzieci, czuję jakby wszechświat się mną zaopiekował i powiedział: dobra robota mamo, nie jesteś sama, pomogę ci. 

*

Kasia Żywioł – rocznik 83, nowosądeczanka, absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Związana z branżą reklamową, PR, internetową. Od 2010 r. pracuje jako freelancer. Copywriterka, dziennikarka, scenopisarka, animatorka. Od ponad trzech lat mama na pełnym etacie z nadgodzinami. ZAangażowana w ideę rodzicielstwa bliskości, promocję karmienia piersią, filozofię minimalizmu i zero waste; feministka. 

*

Rozmawiała: Bożena Kowalkowska

Zdjęcia: archiwum Kasi Żywioł