rozmowa o macierzyństwie

O byciu nastoletnią mamą

Rozmowa z Martą Szczepanik

O byciu nastoletnią mamą

Ile razy, mając lat naście, przeżywaliście strach w obawie przed niechcianą ciążą? Jak zachowaliby się w tej sytuacji wasz ówczesny partner i bliskie osoby? Jak to jest, kiedy związek młodych ludzi dopiero się zaczyna i nagle pojawia się w nim dziecko?

Od pierwszego dnia, którego dołączyłam do zespołu ładnebebe, byłam zafascynowana jej historią. Spotkać mamę, która ma dzieci w podobnym wieku, i wymienić się z nią doświadczeniami, można na każdym placu zabaw. Ale poznać rówieśniczkę, która ma na koncie wieloletnie doświadczenie w roli mamy, to już wydarzenie. Wiele razy zastanawiałam się, co czuła, kiedy została nastoletnią mamą i jak poradziła sobie z tą sytuacją. Jej historia to świadectwo siły i dojrzałości. To też rozmowa o tym, jak bezcenne jest wsparcie najbliższych i jak normalna postawa może wpłynąć na bieg zdarzeń.

Bohaterkę kolejnej odsłony cyklu #rozmowy o macierzyństwie tak naprawdę trochę już znacie. To Marta Szczepanik, moja redakcyjna koleżanka, autorka wielu postów na portalu, mama 17-letniej Wiktorii i 10-letniej Klaudii.

 

*

Ile miałaś lat?

17. Trzecia klasa liceum.

W którym momencie zorientowałaś się, że jesteś w ciąży?

Wiedziałam od samego początku, od razu po zdarzeniu. Wyszłam od Michała z domu i po prostu wiedziałam. Byłam świadoma, że jeśli się nie zabezpieczamy, konsekwencją może być ciąża. Ot, chwila uniesienia. 

Co sobie wtedy pomyślałaś?

To była huśtawka myśli. Pomyślałam, że może jednak nie jestem w tej ciąży, że może mi się udało… Potem znowu przekornie w głowie pojawiła się myśl, że może miesiączka nie pojawia się z innego powodu, że to wcale nie musi być ciąża… Wypierałam tak skutecznie, że kiedy w kolejnym miesiącu okres wciąż się nie pojawił, nadal udawałam przed sobą, że nic się nie dzieje.

Jaka była reakcja twojego chłopaka Michała? 

Wspierająca. Powiedziałam mu od razu, a on zapewnił, że na pewno sobie z tym poradzimy. 

Ile Michał miał wtedy lat?

19. Spotykaliśmy się od dwóch lat.

Brzmi bardzo odpowiedzialnie. Nie zostałaś z tym sama.

Absolutnie nie, choć poza Michałem nie powiedziałam o tym nikomu. Dziś myślę, że uratowało nas to, że oboje bardzo długo wypieraliśmy fakt ciąży. To się działo, mijał czas, a myśmy żyli jak zwyczajni nastolatkowie.Chodziliśmy na imprezy, choć już bez szaleństwa alkoholowo-nikotynowego. Wyjeżdżaliśmy na wakacje z nieświadomymi niczego rodzicami. Pamiętam, gdy w czwartym miesiącu ciąży przeszłam z mamą Tatry wzdłuż i wszerz, nawet wspięłam się po łańcuchach na Świnicę.

Kiedy to się zmieniło?

W sierpniu, czyli na początku piątego miesiąca. Za chwilę miała rozpocząć się szkoła. Generalnie ciąży mało co było po mnie widać – inna sprawa, że też niewiele chciałam wtedy widzieć, ale wtedy w sierpniu zaczęły pojawiać się wyraźne zmiany w ciele, które były coraz trudniejsze do zamaskowania. Nikt niczego się nie domyślał. To był czas, kiedy dużo i często płakałam w poduszkę. Trzeba było myśleć, co dalej. 

No i co dalej?

Rodziców się wstydziłam, ale nie bałam. To ostatecznie szkoła okazała się generatorem ogromnego lęku. Pojawiła się myśl, która pojawia się zazwyczaj u nastolatków w takim momencie – że tę ciążę trzeba będzie usunąć. Szukaliśmy sposobu. Pojawiły się na naszej drodze kontakty do świata, w którym aborcja to codzienność. Teraz myślę o tym ze wstydem i smutkiem.

Znowu minęło trochę czasu, który nie jest bez znaczenia dla stanu ciąży.

Na szczęście wrzesień okazał się chłodnym miesiącem i mogłam się dłużej ukrywać. Dostaliśmy drugi kontakt do kliniki na Bielanach i poszliśmy tam na wizytę. Trafiliśmy na cudownego doktora, który wiedział, po co przychodzimy i potraktował to poważnie. Spokojnie i ze zrozumieniem podszedł do sprawy, wysłuchał i obiecał pomóc. Jednak najpierw postanowił mnie zbadać. To był piąty miesiąc. Lekarz wykonał klasyczne USG, na którym zobaczyliśmy poruszające się dziecko – nie zapomnę tego. Obudziły się w nas pierwsze emocje. Następnie zbadał serce; dźwięk bijącego serduszka wywołał w nas kolejne drżenie. Potem zmierzył  kość udową, przezierność karku, kość nosową. Dziecko było zdrowe.

I?

Lekarz zapytał, czy chcemy poznać płeć. Chcieliśmy. Oboje, bez specjalnego ociągania. To dziewczynka. Nastała cisza. To był przełomowy moment. Nie zastanawialiśmy się ani sekundy dłużej. Temat aborcji nagle zniknął. I to była ta cudowna chwila, kiedy właśnie w tym gabinecie lekarskim „okazało się”, że jestem w ciąży i że będziemy mieli córeczkę. Zalała nas czysta radość, popłynęły łzy totalnego szczęścia.

 

Myślisz, że gdybyście trafili na innego lekarza, mogłoby się to inaczej potoczyć?

Pewnie tak. Ale chcę tutaj dodać, że siłą tego spotkania było podejście lekarza. Po prostu zachował się w stosunku do nas fair. Do niczego nie namawiał, nie przekonywał. Pozwolił nam podjąć decyzję samodzielnie. Pewnie wiedział, co robi. Użył sposobu, może nieświadomie, a może celowo, żeby upewnić się, czy jesteśmy gotowi na tak ostateczny ruch. W każdym razie dzięki temu okazało się, że wygrywają w nas inne emocje.

Ucieszyliście się?

Wyszliśmy od niego uradowani. Nie mieliśmy żadnych czarnych myśli. Może to kwestia tego, że oboje z Michałem nie jesteśmy ludźmi z niewiadomo jakimi ambicjami, ale ani przez moment nie pomyśleliśmy, że nam się życie wali. Jedyne obawy, które mieliśmy, dotyczyły tego, co pomyślą o nas inni. Kiedy zaliczasz wpadkę, będąc osobą dorosła, zastanawiasz się, co będzie z pracą, zobowiązaniami, mieszkaniem itp. Ale kiedy masz lat naście, bardziej myślisz o tym, jak odbiorą cię inni – co ludzie powiedzą.

Kiedy powiedzieliście rodzicom?

Już od lekarza wyszliśmy z nastawieniem, że bierzemy to na klatę i jedziemy im powiedzieć. Każdy swoim. Nawet nie denerwowałam się tą rozmową, ale nie wiedziałam, jak zacząć. Więc powiedziałam tylko: Mamo, muszę z tobą porozmawiać. I ona już wiedziała! Odpowiedziała tylko: A! Aha! Yyyy…, no to muszę zabrać tatę na spacer. Nie pytała o to, jak się czuję ani o żadne inne szczegóły. Wyszli z tatą i wrócili po 20 minutach. Tata mnie uściskał. Nie wiem, co sobie wtedy myśleli, ale cokolwiek to było, zachowali się wspaniale. Jedyne, co tata powiedział, to: Pomożemy ci we wszystkim, będziesz miała w nas wsparcie, ale jeśli Michał cię skrzywdzi, to nie ręczę za siebie. I to był koniec tematu. Następnego dnia przeszliśmy nad moją ciążą do porządku dziennego. Po prostu. Mama od razu znalazła mi lekarza i poszła ze mną na pierwszą wizytę, ale w kluczowym momencie wyszła. I potem sama musiałam dbać o to, żeby zapisać się na kontrolę, pilnować badań. Tata czasem zawoził mnie do lekarza. Rodzice postanowili potraktować mnie jak osobę dorosłą, ciąża była moja i miałam o nią zadbać od początku do końca sama.

A czy twoi rodzice rozmawiali z Michałem?

Tak. Michał pojawiał się u nas w przeciągu kilku następnych dni. Bał się, choć wiedział, że oni zawsze bardzo go lubili. Kiedy przyszedł, panowała u nas raczej radosna atmosfera, wszyscy cieszyliśmy się perspektywą dziecka. Tylko tata w trakcie tej wizyty pokazał Michałowi taki wielki kuchenny tasak i powiedział, że jeśli kolejne dziecko pojawi się w przeciągu następnych 5 lat, to go użyje. Ot, taki żart (śmiech). Ogólnie moi rodzice nie powiedzieli nam złego słowa. Dla nich najważniejsze było, żeby Michał mnie nie zostawił i nie skrzywdził. Nie było żadnych rozmów o ślubie, żadnej presji. Paradoksalnie to dla rodziców Michała moja ciąża okazała się większym kłopotem, było im trudniej przyjąć tę wiadomość, mieli po prostu więcej obaw. 

Ulżyło ci po rozmowie z rodzicami? Nie bałaś się, co będzie potem?

Bałam się, chociaż gdzieś w środku czułam, że ze wsparciem rodziców będzie mi łatwiej. To była wielka ulga, żyć ze świadomością, że nie musimy się dłużej ukrywać. Rozpoczęła się szkoła, klasa maturalna. Musisz pamiętać, że do tego momentu poza Michałem i rodzicami nie powiedziałam o ciąży nikomu, ani jednej koleżance. W połowie września, w piatym, już widocznym miesiącu poinformowaliśmy szkołę o zaistniałej sytuacji. Dyrekcja szkoły oznajmiła, że zrobi wszystko, żeby nam pomóc… przenieść się do innej szkoły.

Zabolało?

Trochę tak, chociaż patrząc na to przez pryzmat lat dobrze się wydarzyło. Dość szybko przeniosłam się do innej szkoły, cieszyłam się, że w końcu wszystko stało się jawne. Z perspektywy nastolatki okres czwartej klasy liceum był dla mnie wspaniały. Chodziłam do zaocznej szkoły, na warszawskiej Ochocie dwa razy w tygodniu, a w pozostałe dni mogłam być w domu. Żyć nie umierać. Czego chcieć więcej, kiedy ma się 17 lat? Poznałam tam też inne dziewczyny, które były w ciąży lub właśnie urodziły dzieci. Wspierałyśmy się nawzajem.

To teraz opowiedz o porodzie. Jak doświadcza go 17-latka?

Wiktoria przyszła na świat trzy dni po wyznaczonym terminie. Rodziłam w towarzystwie Michała i położnej. W ogóle się nie bałam, bo zwyczajnie nie wiedziałam, co mnie czeka – mama postanowiła ze mną o porodzie nie rozmawiać, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Rodziłam z telefonem w ręku, bo cały czas rozmawiałam z rodzicami, między jednym skurczem a drugim. Śmiesznie było. Można powiedzieć, że rodziliśmy wszyscy razem. Był taki moment, kiedy Michał spanikował i trochę zaczął mdleć, ale generalnie bardzo miło to wszystko wspominam. Kiedy było po wszystkim, położono mi Wiktorię na brzuchu, ale na czas szycia i dochodzenia do siebie, została zabrana. Położna była świadoma, że dziecko urodziło dziecko i chroniła mnie przed szokiem. Po porodzie byłam przede wszystkim zmęczona i o niczym specjalnym nie myślałam. Z wrażenia dużo mówiłam, co do tej pory wspomina moja mama. Świadome emocje, związane z urodzeniem dziecka pojawiły się dopiero po powrocie do domu.

Jak poradziłaś sobie z całą fizjologią ciąży i porodu? Byłaś młodą dziewczyną, z jędrną skórą, piękną figurą, które ciąża często niszczy. Dodatkowo w okresie nastoletniego zakochania łatwo o uczucie wstydu…

Absolutnie nie dostrzegałam procesu zmian, pewnie dlatego, że nie chciałam go widzieć. Byliśmy wtedy z Michałem sobie oddani, mieliśmy bliską relację. Przechodziliśmy przez to razem, ramię w ramię. Jak masz taką relację, czujesz się bezpiecznie. Ale też o wielu rzeczach nie miałam pojęcia. Nie wiedziałam na przykład, co powinno się zabrać ze sobą do szpitala. Spakowana torba? Jaka torba? Wzięłam swoje rzeczy i tyle. Wyprawkę kompletowałam z rodzicami, ale nie było w tym zakupowego szaleństwa. Niech najpierw się urodzi – myślałam. Tak samo, gdybyś spytała mnie, czy chciałam karmić piersią, to powiedziałabym ci, że ja nawet nie wiedziałam, że mogę wybrać. Dla mnie było oczywiste, że jak dziecko się rodzi, to karmi się je piersią.

Początki były trudne?

Wiktoria w ogóle nie chciała jeść i wtedy pojawiło się trochę nerwów… I teraz wyobraź sobie dwójkę nastolatków w sali szpitalnej – ja wyciskam mleko z piersi, a mój chłopak z takim kieliszkiem do podawania lekarstw czeka pod tą piersią, aż spadnie chociaż kilka kropel. Swoje wtedy wypłakałam. Początki karmienia, to był ten moment, gdy zaczęły mi puszczać nerwy, pojawił się strach, że sobie nie poradzę i że kompletnie nie nadają się do tego aby zostać mamą. Podobnie było z całym okresem połogu. To nie był najlepszy czas. Na szczęście minął i wszystko wróciło do normy. Wiktorię karmiłam ponad rok.

 

 

Do kogo kierowałaś pytania dotyczące rozwoju dziecka? Nie miałaś przecież koleżanek w podobnej sytuacji. 

Pomagała mi moja mama. We wszystkim! Od opieki nad małą, przez przystawianie maleństwa do piersi, po kąpiele i nocne wstawanie. Jako mama, przyjaciel i kobieta stanęła na wysokości zadania i jestem jej za to bardzo, ale to bardzo wdzięczna. Myślę, że gdyby nie jej postawa, dziś o początkach macierzyństwa mówiłabym w innym tonie.

Na twoim przykładzie można by stwierdzić, że jak ma się kochaną osobę przy sobie, nic nie stanowi problemu. Trafiłaś na Michała, który okazał się partnerem na życie.

Wiedziałam to wtedy i wiem to też teraz, gdy jesteśmy już razem prawie dziewiętnaście lat – spotkało mnie w życiu szczęście, którym jest mój mąż. Wiadomo, że na początku były chwile zwątpienia i gorsze momenty. W końcu, skąd nastolatka ma wiedzieć, czy ta druga osoba to człowiek, z którym chce się przeżyć całe życie?

Do czasu porodu każde z was mieszkało ze swoimi rodzicami. A potem?

Mieszkaliśmy oddzielnie jeszcze przez półtora roku. To było trudne. Michał codziennie mnie odwiedzał, chociaż nie chciał się do mnie przeprowadzić. Moi rodzice też nie chcieli. To nie było złośliwe, ale na tamten moment nie potrafili sobie tego wyobrazić. Chcieli poczekać, zastanowić się, co dalej. Nie było problemu, żebyśmy się widywali czy spędzali czas od rana do wieczora, ale o wspólnym nocowaniu nie było mowy. Wtedy nie do końca rozumiałam dlaczego. Dziś bardziej to rozumiem.

Jak to przetrwaliście?

Czasem było nam z tym źle i przykro. Fajnie byłoby być razem. Ale wiesz, nie było też trochę do tego warunków. Dzieliłam pokój z młodszą siostrą, do którego doszło łóżeczko Wiktorii. W drugim pokoju mieszkała prababcia. Nawet nie było jak tego zrobić. Żyliśmy tak dopóki nie zmarła moja babcia. Wtedy też zamieszkaliśmy w jej mieszkaniu. Kiedy Wiktoria miała 4 lata, zdecydowaliśmy, że weźmiemy ślub. Wiktoria do tej pory mi wypomina, że nie załapała się na tort weselny, bo w kluczowym momencie zasnęła. Wyobraź sobie, że przy każdej rocznicy o tym mówi, chociaż jest już prawie dorosła! (śmiech)

Dokończyłaś szkołę?

Pewnie. Wiktoria urodziła się w styczniu, a ja szybko wróciłam do szkoły. Odciągałam pokarm i zostawiałam małą pod opieką mamy, albo tata czekał pod szkołą z Wiktorią w samochodzie. Potem była matura, karmiłam Wiktorię między jednym a drugim egzaminem, a w październiku poszłam na studia wieczorowe, najpierw licencjackie, potem magisterskie. Nie mam w związku z tymi wydarzeniami żadnej traumy. 

I naprawdę nie było ci z tym ciężko?

Nie zastanawiałam się wtedy nad tym. Brałam życie takim, jakim było. I tak uważam, że było mi łatwiej niż innym dziewczynom, które w mojej sytuacji były często pozostawiane samym sobie. A ja nawet na studniówce mogłam być – to było niedługo po porodzie, więc wpadłam tylko na chwilę i musiałam wracać na karmienie. Czy było mi żal? Pewnie, że wolałabym jeszcze zostać, ale jak trzeba było wracać, to wracałam. Do tej pory pamiętam, jak taksówkarz, który mnie wiózł na studniówkę, zamiast stówy policzył mi tylko połowę za kurs, kiedy wysłuchał mojej historii. Nie byłam w jakimś rozdarciu, przyjmowałam wszystko normalnie, chociaż nie ukrywam, były momenty, gdy ja musiałam zostać z dzieckiem w domu, a znajomi szli imprezować na mieście. Podobnie było u Michała. Jego koledzy popołudnia spędzali razem, a on wsiadał w autobus i jechał do nas na drugi koniec miasta.

Jak sądzisz, dlaczego udało ci się przyjmować to bez rozdzierania szat? Czego by nie mówić, sytuacja była jednak wyjątkowa i wymagająca. A przede wszystkim trudna.

Bo nie byłam sama i od początku miałam wsparcie. Był Michał, na którego mogłam liczyć, była moja mama, która zostawała z córką, kiedy chodziliśmy do szkoły – Michał studiował w te same dni co ja. Tak jak mówiłam wcześniej, kiedy Wiktoria była mała i mieszkałam jeszcze z rodzicami, mama pomagała mi we wszystkim. Mieliśmy wsparcie finansowe i dopóki nie zaczęliśmy zarabiać, o wszystko dbali moi rodzice. Pieluchy i pierwszy kocyk do szpitala przywiózł mój tata, słoiczki kupowała mama. Niczego mi nie brakowało. Ale to nie było też tak, że rodzice przejęli wychowywanie dziecka. Byli po prostu wsparciem. Mieli własne życie i jeśli mieli akurat swoje sprawy, odmawiali opieki nad Wiktorią.

A gdyby najbliżsi nie udźwignęli tej sytuacji? Jak myślisz, jakie byłyby twoje dalsze losy?

Nie potrafię sobie wyobrazić takiego scenariusza. Wierzę, że wśród rodziny znalazłaby się osoba, która wyciągnęłaby w naszą stronę pomocną dłoń. Nastoletnie mamy mają w sobie ogromną moc, mogą przetrwać wiele. Ja taka też byłam, ale bez odpowiedniej pomocy ze strony bliskich byłoby ze mną źle.

Macie jeszcze jedną córkę, Klaudię, na którą mówicie Dusia. Ta ciąża była już skrupulatnie planowana, prawda?

Absolutnie. Po siedmiu latach od urodzenia Wiktorii stwierdziłam, że chcę mieć drugie dziecko. Udało mi się zajść w ciążę, ale poroniłam i radość szybko minęła. Na szczęście dwa miesiące później znowu byłam w ciąży i tym razem wszystko było dobrze. Ja chyba marzyłam o tym, żeby przejść przez ten okres świadomie i nadrobić to, co wcześniej straciłam. Bo wiedziałam już, że coś mnie wtedy ominęło. Za pierwszym razem musiałam się ukrywać, więc przy drugiej ciąży chyba już w pierwszych tygodniach wypinałam brzuch i z fascynacją obserwowałam zmiany w ciele. Fajna była ta ciąża. Poród też, choć tym razem już trochę się go obawiałam. Przebyte doświadczenie i wiedza robią jednak swoje (śmiech).

Czy widzisz różnicę w wychowywaniu córek? Mama 17-letnia i mama 23-letnia.

Pewnie cię zaskoczę, ale nie. 23-letnia mama to wciąż młoda mama. Nadal tak się czułam, gdy na świecie pojawiła się Klaudia.

A czy dziś, mając 35 lat, wychowywałabyś kolejne dziecko inaczej? 

Pewnie do niektórych rzeczy podchodziłabym z większym dystansem. Wyprawka malucha byłaby bardziej przemyślana, nie stresowałabym się niepotrzebnie niewymagającymi tego sytuacjami. W sumie, to sama jestem ciekawa, jak bym się zachowywała (śmiech). Myślę, że dopóki nie znajdziesz się w określonej sytuacji, to tak naprawdę nie wiesz, co i jak zrobisz.

 

Jak sądzisz, jak wczesne macierzyństwo wpłynęło na wasz związek z Michałem? Czy byłby inny, gdybyście mieli dzieci później, gdyby wszystko poszło „zgodnie z planem”?

U nas nigdy nic nie jest zgodnie z planem (śmiech). Ale myślę też, że nie ma co gdybać. To doświadczenie na pewno nas wzmocniło i pokazało, że cokolwiek by się nie działo, mamy siebie i jesteśmy dla siebie. Niezależnie od tego, jaka burza przechodzi nad naszym związkiem, wiem, że minie i znowu będzie jak dawniej. Bo wtedy daliśmy sobie radę, to co dziś mogłoby nas zaskoczyć i złamać? Swoją drogą, oboje lubimy działać pod wpływem impulsu. I zawsze, ale to zawsze wychodzi nam to na dobre.

Jednak w pewnym momencie doświadczenie wczesnego rodzicielstwa was, że tak powiem, trafiło. Kiedy to się stało?

W zasadzie niedawno. Wcześniej nie czuliśmy, że coś straciliśmy, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Ale jakieś 5 lat temu mieliśmy ogromny kryzys wartości. Zrozumieliśmy, że sytuacja, w której się wtedy znaleźliśmy, skomplikowała czy może zmieniła nam życie. Zaczęliśmy zastanawiać się nad jego sensem, nad tym, kim jesteśmy, a kim mielibyśmy być. Czuliśmy, że te naście lat temu zostaliśmy w pewien sposób zblokowani. Nie zdążyliśmy poznać samych siebie. Kiedy zamieszkaliśmy razem, byliśmy pierwszymi wśród znajomych, którzy w tak młodym wieku mieli „własne” mieszkanie. Wszyscy nas chwalili, chcieli być tacy jak my. Ale prawda była taka, że kiedy wszyscy zaczynali robić karierę, dorabiali się i zwiedzali świat, my siedzieliśmy w pieluchach i niejedna okazja przeszła nam obok nosa.

Ale wybrnęliście.

Było między nami różnie i myślę, że gdyby nie córki, nie bylibyśmy już razem. Bo wiesz, w przypływie emocji, wyjść, trzasnąć drzwiami i szukać nowego jest stosunkowo łatwo. Ale nie, kiedy ma się dziecko. Wtedy trzeba zostać, walczyć, próbować się z tym uporać. Tak więc przepłakaliśmy swoje. A potem wzięliśmy się w garść, spojrzeliśmy realnie na swoje życie i w jego bilansie poczuliśmy się jednak wygrani. Zbudowaliśmy tę rodzinę od podstaw, nie wiedząc, co tak naprawdę nas czeka, idąc przez wszystko razem. Podjęliśmy to wyzwanie i wytrwaliśmy – dziś to ma dla mnie ogromną wartość, bo jest oznaką siły.

A teraz z innej beczki. W zespole ładnebebe masz najdłuższy „staż macierzyński”. Kiedy obserwujesz nas, swoje rówieśniczki, mamy 8-, 6-, 3-latków, co sobie myślisz? 

Pierwsze, o czym myślę, to to, że może fajnie byłoby mieć jeszcze jedno dziecko (śmiech). Lubię na was patrzeć, lubię obserwować jak jesteście inne. Jak każda wychowuje dzieci na własny sposób. Lubię was słuchać, bo nie podążacie za schematami. Mam ten czas za sobą, ale zawsze po rozmowach z wami przywołuję wspomnienia maleńkości moich córek.

Myślisz, że kiedy dziewczyny dorosną, dopadnie cię syndrom opuszczonego gniazda?

Już mnie czasem dopada! Na przykład czas wakacyjny to dla mnie ciężki kawałek chleba. Dziewczynki wyjeżdżają i dom staje się pusty. Uczymy się wtedy żyć z Michałem od nowa. W końcu całe dorosłe życie spędzaliśmy zawsze razem. Nadrabiamy zaległości. To, co inni robili mając dwadzieścia lat, my robimy przed czterdziestką.

A jak dziś wygląda twoja relacja z Wiktorią? Córka jest od ciebie wyższa, pewnie często słyszysz, że wyglądacie jak siostry…

Bo wyglądamy! W sumie to relacje też mamy jak siostry. Bardzo dużo rozmawiamy. Wiktoria dużo mi opowiada o swoich relacjach z rówieśnikami. Czasem ja radzę się jej w niektórych tematach. To ona mi doradza, jak się ubrać, jaki makijaż zrobić albo który film w kinie warto obejrzeć. Mamy nieustający kontakt – gorąca linia SMS-owa od rana do wieczora, na różne tematy. Ale wiesz, co lubię najbardziej? Przytulać się do niej. Jest taka duża, więc to dość niesamowite uczucie, gdy przytulasz dziecko większe od ciebie.

Muszę zadać to pytanie: Wiktoria ma prawie 17 lat, mniej więcej tyle, ile ty wtedy. Co by było, gdyby…

Jak pewnie każdy rodzic, nie wyobrażam sobie tego, ale myślę, że zachowałabym się tak jak moi rodzice. Dużo z nią o tym rozmawiam. Wiktoria wie, jak znalazła się na tym świecie. Opowiedziałam jej, że zaszłam w ciążę, bo się nie zabezpieczyliśmy. A potem pokazałam, gdzie w domu są prezerwatywy. I wiesz co, ostatnio myślę o tym, jak to będzie, gdy zostanę babcią. Bo nawet jeśli Wiktoria zdecyduje się na macierzyństwo za kilka lat, raczej mam szansę być młodą babcią. (śmiech)

A gdybyś dziś mogła spotkać samą siebie, tamtą 17-letnią Martę, co byś sobie powiedziała?

Że trzeba stawić czoła sytuacji. Że wszystko będzie dobrze. Że dam sobie radę. I żebym się nie bała, bo mam w życiu szczęście.

*

Rozmawiała: Bożena Kowalkowska

Zdjęcia: archiwum Marty oraz Ewa Przedpełska

*

Marta Szczepanik – rocznik 83. Skończyła turystykę w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Warszawie. Właścicielka mobilnej manufaktury Maszyno-Robótki, prowadzi też bloga. Doświadczony office manager. Dziennikarka i producentka sesji w ładnebebe. Nie mogłaby żyć bez aktywności fizycznej – trening na siłowni, rower czy bieganie to jej codzienność. Mama 17-letniej Wiktorii i 10-letniej Klaudii.