mama emigrantka

Agata w Hiszpanii

Costa del sol, czyli wybrzeże słońca

Agata w Hiszpanii

5 lat temu Agata Jensen, fotografka wraz z mężem i córkami 4 – letnią Julią i 3- miesięczną Emmą, wyjechała z Polski.  Zamieszkali w hiszpańskim miasteczku, w którym słońce świeci 300 dni w roku, piasek grzeje w stopy a morze jest tuż za miedzą.

Mam prawo mieć pierwszeństwo. Bo to, że jestem mamą nie musi oznaczać rezygnacji z rzeczy, które sprawiają mi radość  – oto krótka definicja macierzyństwa, którą wypracowała dla siebie Agata. To już dużo mówi o tej mocnej, rozważnej ale też skłonnej do romantycznych wyczynów i ryzyka kobiety, ale by osiągnąć taki balans potrzeba było też trudniejszych momentów, zaczynania od nowa, z mocą i wyobraźnią. Agacie się to udało, posłuchajcie rozmowy z bohaterką kolejnej odsłony cyklu Mamy na emigracji.

***

Co was zawiodło na Costa del Sol? 

Tak naprawdę to bura jesień i ciemna zima sprawiły, że przeprowadziliśmy się do kraju, w którym króluje lato i wiosna. Nie będę ukrywać, że żyje nam się tutaj wspaniale. Może nie mamy ciągle wakacji, ale słońce zdecydowanie upiększa życie, dodaje energii i pozwala cieszyć się każdym dniem. Tak jak wszędzie, mamy tutaj swoje obowiązki, zmartwienia, prace i problemy. Wydaje mi się jednak, że piękno tego miejsca i dobra energia, jaka tu panuje sprawia, że to wszystko co nie idzie po naszej myśli, wydaje się tylko przejściowe i szybko przemija.

Czujemy się bardzo szczęśliwi, że możemy mieszkać w tak pięknym miejscu. Większość czasu spędzamy na zewnątrz, na tarasie, w parku, na plaży. Słońce świeci tutaj ponad 300 dni w roku! A zimy są bardzo łagodne i zazwyczaj ciepłe.

 

 

Czym się zajmowałaś przed wyjazdem?

Pochodzę z małego miasta pod Warszawą i tam też spędziłam całe moje dzieciństwo. Po ukończeniu liceum postanowiłam studiować, a że na tym etapie życia nie do końca miałam pomysł na siebie, postanowiłam studiować filologię angielską na Uniwersytecie Warszawskim. Bardzo dobrze mówiłam wtedy po angielsku i wybór ten wydawał się jak najbardziej naturalny. Później zaczęłam uczyć angielskiego w szkołach podstawowych, w szkołach językowych, zajmowałam się tłumaczeniami. Całkiem nieźle zarabiałam, moje życie wydawało się poukładane, ale nic z tego, co robiłam, nie dawało mi do końca frajdy. Chciałam iść do pracy z uśmiechem na ustach, a zamiast tego czułam że to tylko przykry obowiązek. Wiedziałam, że muszę coś zmienić, że muszę odnaleźć pasję, która stanie się moim sposobem na życie.

I udało się.

Tak, ale to nie było łatwe zadanie! Wydawało mi się, że oprócz angielskiego, niczego tak na prawdę nie potrafię. Przeczytałam setki artykułów o szczęśliwych kobietach, które spełniają się zawodowo, realizują swoje pasje, mój mózg nieustannie szukał a moje poczucie wartości malało z dnia na dzień. Mój mąż bardzo mnie wtedy wspierał i tak naprawdę to mogę teraz powiedzieć, że bycie fotografem zawdzięczam jemu. To on podsunął mi ten pomysł. Widział z jaką pasją fotografuję naszą córkę, ile radości mi to sprawia, ile czasu spędzam w internecie w poszukiwaniu kursów fotograficznych, trików photoshopowych lub po prostu przeglądając strony innych fotografów. Wtedy nigdy w życiu nie pomyślałam, że za kilka lat będę fotografowała rodziny i śluby ludzi z najróżniejszych zakątków świata w Hiszpanii!

 

 

A dlaczego zdecydowaliście się właśnie na Hiszpanię?

Tak się składa, że Hiszpania nie była dla nas miejscem przypadkowym. Mój mąż, profesjonalny golfista, przyjeżdżał do tej części Europy co roku na turnieje golfowe i treningi. Był zafascynowany pięknem Costa del Sol, ilością pól golfowych i zawsze wiedział, że będzie tu kiedyś mieszkał. Kilka miesięcy po narodzinach naszej drugiej córki podjęliśmy decyzję o wyjeździe. Wiedzieliśmy, że im dłużej będziemy zwlekać, tym trudniej będzie naszym dzieciom. Mój mąż gotów był wyjechać natychmiast, ja natomiast cały czas biłam się z myślami. Bałam się nieznanego, chciałam być blisko rodziny, a jednocześnie chciałam spróbować innego życia! Pamiętam jednak jeden wyjątkowo zimny październikowy dzień: jechaliśmy wtedy po raz kolejny do lekarza z malutką Emmą i w mig podjęłam decyzję. Tak! Chcę wyjechać, chcę spróbować żyć zupełnie samodzielnie, chcę poznać siebie. Więc kiedy Julia skończyła 4 latka, a Emma roczek, spakowaliśmy najważniejsze rzeczy, ubrania, trochę zabawek, moje aparaty i polecieliśmy do Malagi. Tak po prostu! Na początku spędziliśmy kilka nocy w hotelu, a później szybko znaleźliśmy mieszkanie i szkołę dla Julki.

Jak długo tam jesteście?

Ponad 5 lat, a ja ani razu nie pożałowałam wyjazdu. Zawsze wiedziałam, że wyjadę z Polski i instynkt mi podpowiadał, że będzie to dobra decyzja. Nie zawsze jest wspaniale i kolorowo ale wiem, że znaleźliśmy nasz mały raj na ziemi!

 

 

 

Jak często, przed przyjazdem na stałe, gościłaś w Hiszpanii?

Zanim przenieśliśmy się na stałe, Hiszpanię odwiedziliśmy kilka razy, głównie zimą by wygrzać się w słońcu! Od zawsze byłam zauroczona tym miejscem.

W jakiej części kraju mieszkacie?

Mieszkamy w południowej Hiszpanii na Costa del Sol, blisko Marbelli, w małym miasteczku położonym na wzgórzu. Morze znajduje się zaledwie 5 minut drogi od nas i widzimy je z tarasu naszego mieszkania (śmiech). Jest to dość specyficzne miejsce. Mimo, że w znacznej mierze zamieszkane jest przez ludzi z najróżniejszych stron świata, to raczej tradycyjna hiszpańska wioska. Czas płynie powoli, miejscowi od rana siedzą w miejscowych kawiarenkach popijając cafe con leche i zajadając się churros lub chlebem z pomidorami. Pan pracujący na poczcie prowadzi też sklepik papierniczy i wiesz, że jak nie ma go na poczcie, to będzie w sklepiku. A jak nie ma go ani tu, ani tu, to pewnie siedzi sobie ze znajomymi w barze. Więc biegasz sobie po mieście w poszukiwaniu pana z poczty i jeśli nigdzie go nie znajdziesz, to zawsze możesz też zapukać do drzwi jego domu mając nadzieję, że jednak uda ci się wysłać ten list. Wiem! Niewiarygodne!

Musi być cudownie tak nigdzie się nie spieszyć.

Tutaj wszyscy się znają, witają pocałunkiem w obydwa policzki, zawsze chętni do pogawędki. Urząd miasta pracuje od 9 rano ale wiesz, że lepiej wpaść załatwić sprawy o 10, bo o 9 właśnie większość pracowników wychodzi na śniadanie.

Jak wygląda wasze miasteczko?

Wąskie uliczki, kwiaty w oknach, małe bary i restauracje. Ale wystarczy 10 – minutowa przejażdżka na wybrzeże do pobliskiego Puerto Banus i czujesz, że jesteś w innym świecie! Dizajnerskie butiki, najdroższe łodzie i samochody świata, ekskluzywne restauracje. Tutaj – w przeciwieństwie do Benahavis – panuje przepych i bogactwo.

 

 

Jak wygląda wasz rozkład dnia?

Zwykle budzimy się o 7:30, jemy razem śniadanie i zawozimy dzieci do szkoły. Mój mąż zazwyczaj jedzie od razu do pracy, a ja wracam do domu i pracuję przy komputerze. Odpowiadam na maile, edytuję zdjęcia. Potem przygotowuję szybki lunch, i zabieram go ze sobą jadąc po dzieci, które wychodzą o 14 ze szkoły. Zwykle zostajemy w pobliskim parku i wraz z moimi koleżankami i ich dziećmi, urządzamy piknik. Park to najczęstsze miejsce naszych spotkań towarzyskich. Później gimnastyka, angielski, chór, zajęcia taneczne. Dzielimy się tym „rozwożeniem” z mężem. Raz, dwa razy w tygodniu, siadam z dziewczynkami do polskiego. W zeszłym roku dowiedziałam się o fantastycznym programie organizowanym dla polskich dzieci mieszkających poza granicami Polski. Dzięki temu nie tracą kontaktu z językiem, czytają i piszą po polsku, uczą się piosenek, wierszyków, w sierpniu muszą zdać egzamin, by przejść do następnej klasy! To bardzo motywujące!

Rozumiem, że w weekendy wyłącznie odpoczywacie?

O tak, w weekendy lubimy leniuchować i pospać.

 

 

Lubimy też powoli zjeść obfite śniadanie. Czasem szykujemy coś smacznego w domu lub jedziemy do ulubionej kawiarni.

 

 

Spacer i piknik na plaży lub w parku, spotkania ze znajomymi, kino. Uwielbiamy też podróżować i odkrywać nowe miejsca. Naszym ulubionym miejscem na lato jest Tarifa! Przepiękne szerokie i piaszczyste plaże, turkusowa woda, cudowne stare miasto z niezliczoną ilością kafejek i restauracji. W zeszłym roku zaczęłyśmy trochę surfować ze starszą córką. Niesamowita frajda.

 

 

Ale oprócz tego Sewilla, Cordoba, Granada, Malaga, Cadiz… Wszystkie te miejsca znajdują się blisko nas. Kiedy tylko zaczyna nam brakować miasta, gwaru, teatru, wskakujemy do samochodu i jedziemy!

 

 

Czy przez te 5 lat, odkąd jesteście w Hiszpanii, udało wam się zbudować bliższe relacje z mieszkańcami?

Będziesz pewnie zdziwiona jak ci powiem, że tak naprawdę nie mamy wielu przyjaciół Hiszpanów. Choć są to bardzo przyjaźni, uśmiechnięci i zadowoleni z życia ludzie, było nam znacznie łatwiej nawiązać przyjaźnie z innymi imigrantami. Jest to zapewne po części bariera językowa, która pchnęła nas ku znajomościom z ludźmi anglojęzycznymi. Śmiejemy się często, że spotykając się z nimi, mamy przy jednym stole Polkę, Duńczyka – chyba nie wspomniałam, że mój mąż jest Duńczykiem! Do tego Anglik, Szwed, Hiszpanka, Austriaczka, Holender i Francuzka! Dzielimy się tradycjami, pokazujemy dzieciom różnice kulturowe. To wspaniała rzecz, której nie nauczą się w żadnej szkole.

Jak postrzegasz hiszpańską szkołę? Jakie panują w niej zasady?

W Hiszpanii nauka jest obowiązkowa od 6 roku życia, ale zazwyczaj już 3 – latki idą do szkoły lub przedszkola. Siedzą w ławkach, zaczynają uczyć się literek, cyferek, ale też dużo śpiewają, tańczą, bawią się. Kiedy przyjechaliśmy do Hiszpanii, Emma miała zaledwie roczek i po pół roku zdecydowaliśmy, że poślemy ja do publicznego żłobka. Wydawało nam się, że im szybciej zacznie bawić się z hiszpańskimi dziećmi, tym szybciej nauczy się języka i będzie jej zdecydowanie łatwiej rozpocząć szkołę. I rzeczywiście po kilku miesiącach umiała już mówić po hiszpańsku. To niesamowite jak szybko dzieci przyswajają nowe języki.

 

Czy twoja starsza córka też tak prędko się zaaklimatyzowała?

Z Julią nie poszło nam tak łatwo. Rozpoczęła szkołę jako 4 latka, wyśmienicie mówiąca po polsku. A tu nagle tyle obcych dzieci, nowy język, z którego nie rozumiała ani słowa. Było to dla niej, i dla nas, bardzo trudne przeżycie. Szczerze mówiąc miałam ochotę spakować się i wracać do Polski. Codziennie płakałam, wyobrażałam sobie jak bardzo nieszczęśliwa jest moja mała dziewczynka w tej obcej rzeczywistości. Nie mogłam dłużej patrzeć na jej łzy, stres, strach. Pewnego dnia jednak wróciła do domu z uśmiechem na twarzy, bo zaprzyjaźniła się z dziewczynką z Anglii. W ten sposób, po kilku tygodniach, Julka przestała być kłębkiem nerwów, wrócił jej uśmiech i pewność siebie. Cóż to była za ulga! Po 6 miesiącach zaczęła mówić i po hiszpańsku, i po angielsku!

Czy możesz powiedzieć, że jesteś w pełni zadowolona ze szkoły, do której chodzą dziewczynki?

To mała, malowniczo położona szkoła publiczna. Wszyscy się znają, nauczyciele są bardzo uprzejmi i opiekuńczy.  Wiem, że dzieci są tam bezpieczne i zadowolone. Nie przepadam natomiast za hiszpańskim systemem edukacyjnym. Mam wrażenie, że wszystkie dzieci wrzucone są do jednego worka, nie ma miejsca na indywidualność, poszerzanie wiedzy dzieci bardziej zdolnych. Często złoszczę się na ilość bezsensownej pracy domowej, która obejmuje na przykład kopiowanie książki. Ale wiem, że nie ma szkół idealnych a ta, w której są nasze dzieci, odpowiada mi pod wieloma względami.

Jak wygląda praca twoja i twojego męża? 

Moja praca jest bardzo elastyczna. Mam to szczecie, że sama planuję kiedy będę pracować i jak długo. W sumie to mam wymarzona pracę i trudno sobie wyobrazić lepszą pogodę i warunki, niż te które mam tutaj. Wiem, że sesja zdjęciowa, którą zaplanuję w plenerze, na pewno się odbędzie. Śluby, które fotografuję są przepięknie udekorowane i odbywają się w fantastycznych miejscach. I choć w Polsce nie brakuje pięknych miejsc, to tutejsze światło sprawia, że pracuje mi się tutaj lepiej niż w Polsce. Mój mąż jest nauczycielem golfa, więc jego praca też jest bardzo elastyczna. Fajnie jest mieć możliwość zaplanowania sobie pracy tak, by było nam wygodniej, byśmy mogli jak najwięcej czasu spędzić z dziećmi i cieszyć się razem każdą, spędzoną z nimi, chwilą.

 

 

Czego nauczyło cię macierzyństwo?

Mam dwie córki całkowicie od siebie rożne i każda z nich nauczyła mnie zupełnie innych rzeczy.

Moja pierwsza córka pokazała mi, co to znaczy być mamą. Nagle uświadomiłam sobie, że niewiele wiem o życiu i wszystkiego muszę się nauczyć. Julia nauczyła mnie przede wszystkim odpowiedzialności i cierpliwości. Tego, że mogę funkcjonować śpiąc 4 godziny na dobę, że potrafię ugotować obiad nieustannie trzymając ją w ramionach i że zimna kawa może smakować wyśmienicie, jeśli wypita jest w ciszy. Julka nauczyła mnie organizacji i bardziej technicznych aspektów macierzyństwa. Była wymagającym dzieckiem i czasem myślałam, że po prostu nie mam już siły, rozpłaczę się i ucieknę gdzieś daleko. Ale dałam radę, ten trudny czas szybko minął, a ja stałam się dużo silniejszą kobietą. Zdałam sobie sprawę, że ja też jestem ważna, mam prawo mieć pierwszeństwo, bo to, że jestem mamą nie musi oznaczać rezygnacji z rzeczy, które sprawiają mi radość.

Moja druga córka nauczyła mnie, jak cieszyć się z najdrobniejszych rzeczy, jak zwolnić na chwilę i po prostu być razem. Emma pokazała mi, jak cieszyć się z macierzyństwa i dała mi wiele spokoju.

 

 

Dziewczynki każdego dnia uczą mnie nowych rzeczy. Zmieniły moje priorytety, pokazały to, co naprawdę w życiu jest ważne, jak kochać bezwarunkowo.

 

Tęsknisz za Polską?

Trudno nie tęsknić za krajem, w którym zostawiłam rodzinę, przyjaciół, znajomych. Chciałabym wpaść tak po prostu do rodziców na kawę, obiad, na pogaduszki. Tęsknię za zapachem polskiego chleba! Za smakiem białego sera, zjadaniem malin prosto z krzaka i za poziomkami. Boli mnie, że moje dzieci nie widzą się często z dziadkami i kuzynami. Dlatego staram się, przynajmniej 2-3 razy w roku, odwiedzać Polskę. Pokazuję wtedy moim dziewczynom wszystko, co tylko się da! Latamy po Warszawie jak turystki!  Cieszę się, że moje dzieci mówią po polsku, może nie perfekcyjnie ale mogą swobodnie rozmawiać z babcią, dziadkiem, wujkiem, kuzynami z innymi polskimi dziećmi.

 

 

Myślisz jeszcze czasem o powrocie?

Powrót raczej nie wchodzi w grę. Ale wiem, że gdybym zmieniła kiedyś zdanie, zawsze mam dokąd wracać.